ciastka z maślanką |
Fannie Flagg, urodzona w Alabamie aktorka i pisarka po sześćdziesiątce, znalazła sprawdzony sposób na tłuczenie kasy pisanie bestsellerów. Przeczytałam pięć z jej sześciu książek i nie ukrywam, że irytuje mnie ich przewidywalność i schematyzm. "Smażone zielone pomidory" to, moim zdaniem, najlepsza, a na pewno najbardziej znana powieść Flagg (także z głośnej ekranizacji z Mary Stuart Masterson, Jessicą Tandy i Cathy Bates). Książka na szczęście nie ma pretensji do bycia czymś więcej niż optymistycznym kobiecym czytadłem.
Jak to w książkach o amerykańskim Południu bywa, pełno tu oryginałów, niemal bez wyjątku sympatycznych i o złotym sercu. Akcja toczy się w kilku przestrzeniach czasowych, głównie w latach trzydziestych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku, co jest ciekawym zabiegiem, jednak na początku utrudniającym lekturę. Autorka wykorzystała też inny znany chwyt: urocza staruszka opowiada sfrustrowanej i niezadowolonej z życia kobiecie w średnim wieku o czasach i ludziach swojej młodości. Młodości rzecz jasna wyidealizowanej do granic absurdu - główne bohaterki to para lesbijek (jak sama Flagg) wspólnie wychowująca dziecko jednej z nich (przypominam, że są to lata 30. a stan to Alabama, zaś miasteczko jest małe), co absolutnie nikomu nie przeszkadza. Współczesna (to znaczy z lat osiemdziesiątych) bohaterka Evelyne, która dzięki krzepiącym opowieściom prawie dziewięćdziesięcioletniej przyjaciółki zmienia swoje życie, jest mi bliższa niż świetlana Idgie, która dziś pewnie byłaby jedną z tych wzbudzających lęk w otoczeniu "męskich" lesbijek w skórzanych kurtkach i glanach, z kolczykami w nosie i z wielkimi tatuażami. Wolę i lepiej rozumiem "zbyt starą, by być młodą i zbyt młodą by być starą" Evelyn niż przerażająco wręcz dobrą Idgie, która i nad biednym Murzynem się pochyli, i ciężko choremu czarnoskóremu dziecku słonia sprowadzi, i alabamskim Janosikiem bywa, i nawet z chłopakami z Ku-Klux-Klanu zagra w pokerka... Przekwitająca Evelyn - samotna w małżeństwie, nie rozumiejąca swoich dorosłych dzieci, zajadająca stres czekoladkami - zaprzyjaźniająca się powoli z gadatliwą staruszką i ucząca się od niej trudnej sztuki zadowolenia z życia, ciekawi mnie w tej powieści najbardziej. Evelyn nie może się doczekać kolejnych opowieści o Ruth i Idgie - a ja gryzę palce, co będzie dalej z Evelyn:)
Jak to w książkach o amerykańskim Południu bywa, pełno tu oryginałów, niemal bez wyjątku sympatycznych i o złotym sercu. Akcja toczy się w kilku przestrzeniach czasowych, głównie w latach trzydziestych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku, co jest ciekawym zabiegiem, jednak na początku utrudniającym lekturę. Autorka wykorzystała też inny znany chwyt: urocza staruszka opowiada sfrustrowanej i niezadowolonej z życia kobiecie w średnim wieku o czasach i ludziach swojej młodości. Młodości rzecz jasna wyidealizowanej do granic absurdu - główne bohaterki to para lesbijek (jak sama Flagg) wspólnie wychowująca dziecko jednej z nich (przypominam, że są to lata 30. a stan to Alabama, zaś miasteczko jest małe), co absolutnie nikomu nie przeszkadza. Współczesna (to znaczy z lat osiemdziesiątych) bohaterka Evelyne, która dzięki krzepiącym opowieściom prawie dziewięćdziesięcioletniej przyjaciółki zmienia swoje życie, jest mi bliższa niż świetlana Idgie, która dziś pewnie byłaby jedną z tych wzbudzających lęk w otoczeniu "męskich" lesbijek w skórzanych kurtkach i glanach, z kolczykami w nosie i z wielkimi tatuażami. Wolę i lepiej rozumiem "zbyt starą, by być młodą i zbyt młodą by być starą" Evelyn niż przerażająco wręcz dobrą Idgie, która i nad biednym Murzynem się pochyli, i ciężko choremu czarnoskóremu dziecku słonia sprowadzi, i alabamskim Janosikiem bywa, i nawet z chłopakami z Ku-Klux-Klanu zagra w pokerka... Przekwitająca Evelyn - samotna w małżeństwie, nie rozumiejąca swoich dorosłych dzieci, zajadająca stres czekoladkami - zaprzyjaźniająca się powoli z gadatliwą staruszką i ucząca się od niej trudnej sztuki zadowolenia z życia, ciekawi mnie w tej powieści najbardziej. Evelyn nie może się doczekać kolejnych opowieści o Ruth i Idgie - a ja gryzę palce, co będzie dalej z Evelyn:)
"Smażone zielone pomidory" to książka z gatunku rozgrzewających serce w chłodne dni. Kiedy już ją zaczęłam czytać, skończyłam o drugiej w nocy, prawie nie widząc na oczy ze zmęczenia:) Chyba każdy z nas tęskni za takim miejscem na ziemi jak Whistle Stop, gdzie życie toczy się leniwie, a na przyjaciół naprawdę można liczyć. Wiele uroku ma też "południowość" powieści, a więc wspomniana już przeze mnie galeria dziwacznych typów ludzkich, wywołane upałem wszechogarniające lenistwo, no i last not least kuchnia południowych stanów USA, piorunująca mieszanka potraw osadników angielskich i francuskich, tubylczych Indian (kukurydza, strączkowe, słodkie ziemniaki) i afrykańskich niewolników (orzeszki ziemne, sezam plus szalone magiczne rytuały, które Flagg fantastycznie ukazuje opisując murzyńską kucharkę Sipsey). Na końcu książki znajdziemy przepisy Sipsey na proste, ociekające cholesterolem, sycące potrawy, którymi karmiła własną rodzinę i gości kawiarni. Są tytułowe zielone pomidory (obtoczone w mące i usmażone na tłuszczu wytopionym z bekonu), kurczak smażony w głębokim tłuszczu, plejada dań z warzyw strączkowych i kilka słodkości.
Zapraszam na przebój Whistle Stop Cafe, ciasteczka, które można chrupać i chrupać, i nigdy nie jest ich za dużo. Przetłumaczone jako "maślane biszkopty", są raczej maślankowymi herbatnikami (buttermilk biscuits), a masła w nich wcale nie ma;). Nie znęcając się dłużej nad tłumaczką, podaję przepis w mojej wersji:
maślankowe ciasteczka z Whistle Stop Cafe
(25 ciasteczek)
1 szklanka mąki, 1 łyżeczka proszku do pieczenia, duża szczypta sody oczyszczonej, duża szczypta soli, 5 łyżek oleju, maślanka (mniej wiecej jedna trzecia szklanki).
Wymieszałam suche składniki ciastek, dodałam olej, dokładnie wymieszałam. Dolewałam maślankę, aby uzyskać gęste, plastyczne ciasto. Po wyrobieniu rozwałkowałam (nie trzeba - dzięki dodatkowi oleju - podsypywać mąką) i wycięłam okrągłe herbatniki. Piekłam w temperaturze 200 stopni około 10 minut, aż nabrały złocistego koloru.
- najlepsze są jeszcze ciepłe!
- w oryginale składników jest dwa razy więcej, jednak wolę piec te ciasteczka w mniejszych ilościach, a częściej
- moim dzieciom smakują posypane (przed włożeniem do piekarnika) gruboziarnistym cukrem
- w przepisie oryginalnym jest o wiele więcej soli, można jej dodać nawet łyżeczkę i potraktować ten wypiek jako przegryzkę do piwa (albo dodatek do barszczu czerwonego)
- dodając zaś do ciasta cukier i aromat (np. waniliowy) otrzymamy typowe słodkie ciasteczka, przepyszne do herbaty
- ciasto idealnie się nadaje do kucharzenia z dziećmi, nie tłuści palców, zachowuje sie jak plastelina - można z niego nie tylko wycinać różne kształty, ale także lepić zwierzątka albo ludziki:)
- w książce "Smażone zielone pomidory" są to ulubione ciasteczka Ptaszycy (jadła je z miodem), ukochanej córeczki Dużego George'a: "...Ptaszyca wygląda zupełnie jak mucha w misce z mlekiem. Ale Dużemu George'owi nie przeszkadzało to, że jest czarna jak smoła i ma takie kudłate włosy: zabrał ją do kościoła i posadził sobie na kolanach, jakby była księżniczką..."
- przepis z książki "Smażone zielone pomidory" Fannie Flagg w tłumaczeniu Aldony Białej, Zysk i s-ka, Warszawa 1997
- strona The Whistle Stop Cafe (tu) i także (tutaj)
smażone zielone pomidory zaczęłam kiedyś czytac.. to była książka z optymistycznie zieloną okładką.. ale nie skończyłam i nigdy już do niej nie powróciłam.
OdpowiedzUsuńza to bardzo chciałabym powrócic do tych ciasteczek, bo są cudne
Ja czytałam tę książkę wiele lat temu i zostały mi miłe wspomnienia. Ale sam tytuł zawsze mnie fascynował, nie dość, że ślinka leci na samą myśl, to jeszcze teraz mam smaka na te ciasteczka ;)
OdpowiedzUsuńMam tą książkę, czytam w oryginale, bardzo lubię...Ale masz rację, pozostałe książki Flagg nie są już tak ciekawe! Kocham także film "Smażone zielone pomidory". :) A ciasteczek nie robiłam jeszcze, zatem czas najwyższy! :)
OdpowiedzUsuńMi sie podobala jeszcze ksiazka "Boze Narodzenie w Lost River". Ciasteczka wygladaja niezwykle apetycznie, takie zlociutkie. Pzdr
OdpowiedzUsuńDoris
nie dobrnelam nawet do polowy ksiazki, wiec przeoczylam przepis, ale jak skoncze diete chetnie go wykorzystam :) artdeco
OdpowiedzUsuńwstyd się przyznać, ale nie czytałam :(. Choć wiem, że powinnam , bo to książka kultowa, o kobietach i dla kobiet.
OdpowiedzUsuńChyba wezmę ją sobie na wakacje :)
Teraz czytam "Kiedy umiera lato" i "Gone" , ale potem zaczynam "Smażone zielone pomidory" :) i już się cieszę! Czytałam tyle pozytywnych recenzji - ach! Ciasteczka - a tak za mną dzisiaj chodzi coś słodkiego.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie!